Producenci zabawek liczą zyski, a zmanipulowani rodzice biorą kredyty
Wtorek, 29.12.2009. Justyna
Producenci zabawek liczą zyski, a zmanipulowani rodzice biorą kredyty
Autor: sctmgirl
List do św. Mikołaja Sandra zaczęła pisać już w listopadzie. A właściwie tworzyć, nie pisać, bo oprócz kartek i długopisu potrzebowała do tej pracy również innych akcesoriów, np. gazetek reklamowych z hipermarketów, z których wycinała zdjęcia wymarzonych prezentów. A następnie wklejała je, wraz z ceną i adresem sklepu, na listę życzeń, opatrując stosownym komentarzem. 
Sandra ma 12 lat i w świętego z białą brodą już specjalnie nie wierzy. Wierzy jednak w rodziców i dziadków, gotowych jej nieba przychylić. Dlatego list miał być doskonały. Gdy opis któregoś produktu nie wychodził, mięła kartkę i rzucała za siebie. Po skończonej pracy za jej plecami widniała wielka góra białych kuleczek. Zupełnie jak w reklamie tego specyfiku, który leczy katar w parę sekund, ale niekumaty facet, z niezrozumiałych powodów, zamiast pójść do apteki, męczy się, używa banalnych chusteczek i zasypuje nimi całe biuro. Bo dorośli mężczyźni w sprawach zdrowotnych są jak dzieci. Podobnie jak dorosłe kobiety w przypadku proszku do prania. Zawsze wybiorą ten zwykły i potem się dziwią, że plama nie schodzi. Zupełnie jakby nie oglądali telewizji.
 
Pani Ania, mama Sandry, mówi, że jej córka tak do końca nie jest przez reklamy zmanipulowana. Potrafi się cieszyć z każdego prezentu. Nawet z jajka niespodzianki. Gdy jednak ujrzy na ekranie kolejny hit, pyta: - Mamo, kupisz mi? Te trzy słowa powtarza jak mantrę, po kilka razy dziennie.
 
Piotr Bucki, psycholog biznesu, marketingowiec i specjalista PR, który wspólnie z pracownikami Uniwersytetu Gdańskiego oraz Gdańskiego Wydawnictwa Psychologicznego działa na rzecz zapobiegania szkodliwym skutkom reklamy i jej wpływom na najmłodszych, przypomina, że 10 proc. dzieci potrafi o jakąś rzecz prosić aż 50 razy. Tak wynika z badań amerykańskich uczonych z Knox University w stanie Illinois, prowadzonych pod kierownictwem prof. Tima Kassera, które pan Piotr przeanalizował. A ponieważ, jak podkreśla, istnieje bardzo duży związek między natężeniem treści reklamowych skierowanych do dzieci a poważnymi konsekwencjami dla ich rozwoju psychofizycznego, stara się problem nagłośnić. Bo to nie jest problem wyłącznie amerykański, ale także nasz, polski.
 
Na laserowej smyczy
 
Sandra jest rozsądną dziewczynką, wcale nie chce za wiele. Tylko nową Barbie, aparat fotograficzny, koniecznie płaski i różowy, grę komputerową oraz pet shop, takie zwierzaczki wraz z akcesoriami. Wcale nie chce, jak inne dzieci, VIP, czyli wirtualnych interaktywnych zwierząt w wirtualnym świecie, którymi trzeba się opiekować online, wcześniej wypożyczając je z centrum adopcyjnego.
Albo elektronicznego robopieska, którego można kontrolować za pomocą pilota. Taki piesek umie się przewrócić na grzbiet, usiąść, służyć, podawać łapę, chodzić i biegać. Potrafi mieć swoje humory, reagować na komendy, spacerować na laserowej smyczy.
Niektóre dzieci nie mogą bez niego żyć. Zwłaszcza że jest mniej kłopotliwy od pieska prawdziwego, który brudzi, potrzebuje jedzenia i codziennych spacerów, wcale nie na laserowej, ale na bardzo zwyczajnej smyczy.
 
Wielu rodziców tym życzeniom uległo, zaciągając na okoliczność mikołajek i świąt kredyty. Do głowy im nie przyszło, że lale w cadillacu, maty do tańczenia z zestawem 500 piosenek czy tajemniczy playstation mogą być tak kosztowne.
Reklamy są wszędzie, nie tylko w telewizorze. Atakują z każdego billboardu i ekranu komputera, osaczają w supermarkecie i kinie.
- Poszłam z córką na "Opowieść wigilijną" - opowiada pani Ania, mama Sandry. - Przed projekcją filmu chyba przez kwadrans musiałyśmy słuchać reklam skierowanych do dzieci. Byłam tak wzburzona, że już nie wiem, czy te szepty "Mamo, kupisz mi?" słyszałam naprawdę, czy też działo się to wyłącznie w mojej wyobraźni.
 
Kinowe reklamy, zdaniem mam, to horror. W dodatku niewyobrażalnie głośny i natarczywy.
Pani Iwona, mama 10-letniego Bartka, z uznaniem mówi więc o mądrej nauczycielce, która zdecydowała, że jej klasa wejdzie na "Mikołajka" dopiero po bloku reklamowym. Tak wynegocjowała z pracownikami gdańskiego kina. W klasie syna są bowiem też takie dzieci, których nawet na bilet nie stać. Problem w tym, że takie dzieci bywają we wszystkich szkołach. Ale nie wszystkie panie chcą o tym pamiętać.
 
Marketing w kołysce
 
Amerykańscy rówieśnicy naszych pociech narażeni są na więcej pokus. Tam producenci wydają na marketing skierowany do dzieci 17 mld dolarów rocznie. Nic dziwnego: dzieci do 12. roku życia mają wpływ na zakupy warte 500 mld dolarów. Nie zawsze są to zabawki. Nie zawsze jest to w Ameryce. Znacie te śliczne zielone ketchupy albo margaryny, przemawiające ludzkim głosem? Mama może by ich nawet nie zauważyła, ale skoro dziecko prosi…
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale marketingowcy, opłacani przez producentów zabawek, atakują nawet niemowlęta. Są bowiem specjalne techniki marketingowe kierowane do dzieci ośmiomiesięcznych! I one tym podszeptom ulegają. Zanim zaczną mówić, już wiedzą, jak powinny być przyozdobione ich kołyski i śpioszki. Dzięki telewizji, rzecz jasna. Bo już 40 proc. trzymiesięcznych niemowląt ogląda telewizję regularnie. Przynajmniej w Ameryce.
U nas wcale nie jest lepiej. Cóż to reklamują na popularnym kanale z bajkami? Niby nic nagannego, po prostu skarpetki-grzechotki dla twego malca. "Zobacz, jak uważnie je obserwuje i świetnie się przy tym bawi" - zachwyca się głos z offu. Ty również postanawiasz uszczęśliwić swoje dziecko. Ono o tym wie i czeka właśnie na twój ruch.
 
A przecież nie od dziś wiadomo, że telewizja ogłupia, a wychowanie w kulturze konsumpcjonistycznej, z wysokim nastawieniem na wartości materialistyczne, niczemu dobremu nie służy. Piotr Bucki twierdzi (a wcześniej udowodnili to nie tylko wspominani przez nas amerykańscy badacze), że dzieci przesiadujące całymi godzinami przed telewizorem są mniej empatyczne i prospołeczne, nie tworzą w przyszłości udanych relacji z innymi ludźmi, są mniej skore do proekologicznych zachowań, bywają bardziej agresywne. A 44 proc. takich telemaniaków marzy o jednym: Żeby być bogatym.
Czy to oznacza, że powinniśmy im zabronić oglądania telewizji? Na pewno jest to wskazane w przypadku dzieci, które mają mniej niż trzy lata. Ostatnio media przytaczają wyniki badań innych amerykańskich uczonych, tym razem z Uniwersytetu Waszyngtońskiego, którzy się skupili na dzieciach 8-16-miesięcznych, oglądających programy nazywane edukacyjnymi. Miały one wspomagać kreatywność malców, a tymczasem okazało się, że nie najlepiej wpływają na ich umiejętność skupiania uwagi, zrozumienie słów, a także na pamięć w przyszłości. Chodzi o Disneyowską serię płyt "Baby Einstein". Teraz podobno Disney zwraca pieniądze wszystkim, którzy kupili tę kolekcję w ciągu pięciu ostatnich lat. Złośliwi mówią natomiast, że takie rzeczy też mogą się zdarzyć tylko w Ameryce…
 
Konsument zmanipulowany
 
W przypadku starszych dzieci, zdaniem psychologów, przesiadywanie przed ekranem także należy ograniczać. Ograniczać? Ba, tylko jak, skoro aż dwie trzecie dzieci mieszka w domach, w których kupiona na raty plazma gra przez pół dnia? A między serialem, który ogląda mama, meczem, na który czeka tata, i kolejnym show - są bloki reklamowe. Miły głos zachwala karmę dla kota, szampon przeciwłupieżowy, lek na potencję i kolejne klocki, które dziecko powinno mieć. A jeśli nie klocki, to przynajmniej lalę, która tańczy równie pięknie jak parówka z musztardą na sąsiednim kanale. I jak wytłumaczyć dziecku, że to tylko animacja na użytek reklamy? Że do tanga trzeba dwojga?
- Ja tłumaczę - zapewnia Jola, mama sześcioletniego Jasia, ośmioletniej Agaty i trzynastoletniego Jakuba. - Staram się, by moje dzieci były świadomymi konsumentami, odpornymi na manipulację.
 
Mama Joli, gdy to słyszy, wzrusza ramionami. Nawet ona, stara baba, manipulacji się nie ustrzegła. Gdy już się jej wydawało, że zaczyna odróżniać MP3 od MP4, przekonała się do dyskopiłki, świetlnego miecza, magicznych koralików, które po spryskaniu wodą "połączą się, tworząc śliczny trwały wzór", i Bena 10, który zamienia się w Szarą Materię, narażając się "Organizacji", zaczęła poszukiwać kosmicznych glutów, o które prosił najmłodszy. I znalazła!
Tylko na zestaw początkującego iluzjonisty, w którym jest m.in. nierozciągnięte ucho, odcięte ramię i sztuczna dłoń, nie zgadza się kategorycznie. Bo nie chce, by jej wnuk przekręcał głowę o 360 stopni, czyścił mózg nicią dentystyczną, powodował obrzydzenie u kota i zawał u osób starszych. Zwłaszcza za równie koszmarne, jak zestaw, pieniądze.
 
Pytana o zabawki swego dzieciństwa, po raz kolejny wzrusza ramionami.
- Bałam się tylko, żeby rózgi nie dostać - odpowiada dyplomatycznie.
A jej wnuki nie wiedzą, co to rózga. Któregoś roku, gdy byli wyjątkowo niegrzeczni, umieściła między prezentami wiązkę chrustu, przewiązaną wstążeczką. "Popatrz, babciu, Święty Mikołaj przyniósł nam nawet dekorację na stół!" - zachwycił się młodszy.
 
Autor: Irena Łaszyn
Artykuł opiblikował Dziennik Bałtycki
 
 
Komentarze