Gdzie są polskie szwaczki i dlaczego nie chcą z nami rozmawiać?
Czwartek, 09.01.2020. Grażyna Latos
Gdzie są polskie szwaczki i dlaczego nie chcą z nami rozmawiać?
Fot. Jost Franco
Kiedy zaczynam poszukiwania szwaczek czuję ekscytację. Jestem ciekawa ich sytuacji, mam wiele pytań. Szybko jednak okazuje się, że rozmawiać chcę tylko ja.
- Proszę dać mi święty spokój.
- Nie jestem zainteresowana rozmową.
- Nie.
- Cenię sobie spokój, ale chcę też, żeby mnie szanowano. Mam już dość poniżania – powiedziała Barbara Gigielewicz, jedna z zaledwie kilku kobiet, które zgodziły się opowiedzieć o swoim doświadczeniu pracy w szwalni. Każda z nich do rozmowy ze mną zachęcała koleżanki. Bezskutecznie.
 
***
 
Wiele szwaczek, które odmówiło rozmowy, przyznawało wprost – nie chce stracić pracy. Anonimowość ich nie przekonała. „A pani myśli, że to nie jest do ustalenia, co kto powiedział?!” – pytała retorycznie jedna z nich.
 
- Szwaczki w tym kraju nie mają żadnych praw. Każdy robi z nimi co chce. Są zastraszone – mówi mi Barbara Gigielewicz. - Moją siłą było to, że zaczęłam pracę jako młoda panienka i miałam wsparcie rodziców. Później wspierał mnie mąż. Ale kobiety, które mają dzieci, czy kredyty boją się. Nie będą z panią rozmawiać.
 
- Wiadomo, sytuacje w rodzinie są różne. Są kobiety, które same utrzymują dzieci. Mąż pijak to idą za najniższą krajową i jeszcze chcą się wykazać. Zrobią wszystko, żeby nie stracić tej pracy – mówiła mi Bożena, która siedem lat temu powiedziała: dość. Odeszła ze szwalni i założyła własny zakład krawiecki. Właśnie byłe szwaczki rozmawiały ze mną najchętniej. „Już nie mam nic do stracenia” – mówiły.
 
W poszukiwaniu szwaczek…
 
Chcąc dotrzeć do szwaczek skontaktowałam się z 64 osobami, w tym przedstawicielami różnych instytucji. Ponieważ coraz częściej słychać informacje o tym, że do pracy w polskich szwalniach przyjeżdżają Ukrainki i kobiety z innych krajów, o pomoc prosiłam także organizacje pozarządowe pracujące z migrantami. Pytałam znajomych, przedsiębiorców i krawcowe. Przeczesywałam internet. Na facebookowej grupie poświęconej szyciu znalazłam m.in. Magdalenę. Jest szwaczką, ale niedawno urodziła dziecko i obecnie nie pracuje.
 
- Gdy okazało się, że jestem w ciąży umowę przedłużyli mi tylko do dnia porodu. Teraz jestem na zasiłku dla bezrobotnych. Usłyszałam, że czekają aż wrócę, ale jak mnie chcieli, to mogli przecież dać mi umowę. Zresztą przy małym dziecku 56 godzin w tygodniu ciężko byłoby wyrobić.
 
Wszystkie szwaczki, które zgodziły się ze mną rozmawiać wspomniały 56-godzinny tydzień pracy. Po dziesięć godzin dziennie w tygodniu plus minimum sześć godzin w sobotę. Bywa jednak, że trzeba szyć jeszcze więcej i to nie tylko za dnia. Takie właśnie doświadczenie miała Barbara Gigielewicz.
 
- Byłam zatrudniona w firmie, gdzie pracowało się od 5.00 do 17.00 a w soboty od 5.00 do 16.00. Szef był wyjątkowo perfidny i wykorzystywał, że dziewczyny miały ciężką sytuację finansową. Tak się akurat złożyło, że sporo z nich miało mężów alkoholików i samotnie wychowywały dzieci. Żeby więc zmusić je do przyjścia na noc z soboty na niedzielę obiecywał zaliczkę. One potrzebowały pieniędzy, więc przychodziły. A już ledwo nogami powłóczyły. A ta zaliczka to było 200 zł.
 
Strach przed rozmową
 
- Jest praca, bo szwaczek jest na rynku coraz mniej – mówi Barbara. Starsze odchodzą na emeryturę, młodsze wolą więcej zarabiać. Ale niewiele się zmieniło. Stawki nie. Chyba tylko to, że można sobie podyskutować z szefem. Kiedyś, jak się człowiek sprzeciwił, to się nie miało już prawa powrotu do pracy. Ale nawet teraz nadal wiele kobiet się boi.
 
- Człowiek najniższego szczebla to jest zawsze ten najgorszy, który nic nie umie, nic nie wie, nic nie wart. W ogóle nie ma prawa do niczego. Nic mu się nie należy, bo on jest takie zero – mówi Agnieszka Chałupka, kolejna z niewielu kobiet, które zechciały podzielić się ze mną swoim doświadczeniem.
 
- Jak się tak człowieka traktuje latami to niech się pani nie dziwi, że on traci całą pewność siebie i odwagę. Jak mu się przez lata wmawia, że nic nie może, to on wierzy, że nic nie może – powiedziała mi jedna ze szwaczek anonimowo.
 
- Nikt nas nie szanuje. Traktuje się nas jak śmieci. Że niby kim my jesteśmy. A ja też jestem człowiekiem – stwierdziła inna. Żadna nie chciała rozmawiać o konkretach. Obie niedługo odchodzą na emeryturę. Zaciskają pięści, odliczają tygodnie i milczą.
 
- Kobiety się boją, są zastraszane. Boją się, że pani gdzieś coś powie, a tymczasem trzeba mówić! – mówi Bożena.
 
Mobbing
 
- To jest takie zgnębienie człowieka – mówi Bożena. – Wyzywanie i cały czas nagonka: więcej, więcej, więcej! To nie jest praca, w której się usiądzie i zrobi coś na spokojnie i dobrze. Trzeba zrobić dobrze i szybko. A jak jest za wolno to już szefostwo ma swoje sposoby. Jedna moja szefowa potrafiła nawet uderzyć.
 
- Jest mobbing. Krzyki i płacz to norma. Awantury o nic. Bo gdzieś kubek stoi. Czasem boimy się, że czymś oberwiemy, więc milczymy. Zwłaszcza w stosunku do tych, które mają mniejsze umiejętności szefowie są wyjątkowo okrutni. Albo do takich, u których widać w oczach strach – mówi Barbara.
 
Według Bożeny coś jednak się zmienia. Jak sama mówi, kiedyś zdarzało się nawet, że kobiety były zamykane na kłódkę, żeby nie mogły wrócić do domu.
 
- Szef mówił: dzisiaj nie wyrobiłyście się, zostajecie i koniec. I nas zamykał. Teraz wiedziałabym co zrobić, ale wtedy nie miałam pojęcia. Niektóre kobiety miały dzieci, które powinny odebrać ze szkoły. A on zamykał nas na kłódkę i wracał za dwie godziny.
 
Emerytura
 
Choć Agnieszka zdecydowała się na odejście ze szwalni, wiele jej koleżanek nadal w niej pracuje.
- Boją się cokolwiek zrobić, gdziekolwiek ruszyć. „Bo jestem przed emeryturą”, „Zostało mi pięć lat, może uda się dotrwać”, a to, a tamto... – przywołuje ich słowa.
 
Niemal wszystkie moje rozmówczynie skarżyły się na brak solidarności w zespole, który ich zdaniem spowodowany jest rozbieżnością interesów młodych kobiet i tych tuż przed przejściem na emeryturę. Starsze pracownice nie chcą walczyć. Chcą przetrwać, przeczekać. Młodsze czasem się buntują, ale ich sprzeciw zwykle i tak niewiele zmienia. Dlatego żadna z kobiet, z którymi rozmawiałam nie wierzy w to, że sytuacja szwaczek naprawdę może się zmienić. „To nic nie da” – było jednym z najczęściej słyszanych przeze mnie zwrotów. Zaraz po „nie chce rozmawiać”.
 
Związki
 
Brak wiary szwaczek w poprawę ich sytuacji w dużej mierze wynika z przekonania o własnej samotności. „Nikogo nie obchodzimy” – mówiły podczas naszych rozmów. I rzeczywiście, na wsparcie związków zawodowych nie mogą liczyć. „Solidarność” w ogóle przestała działać w tym sektorze, OPZZ wciąż istnieje, ale tylko w kilku fabrykach produkujących odzież. Inicjatywa Pracownicza nie posiada żadnych kontaktów w przemyśle odzieżowym lub czasu i mocy do zaangażowania się w tym sektorze. Podobnie jak Związek Zawodowy Pracowników Ukraińskich w Polsce. W ciągu ostatniego roku Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie podjęła kilka prób nawiązania współpracy ze związkami zawodowymi, szukając możliwości wspólnych działań na rzecz poprawy sytuacji szwaczek. Niestety spotkała się z brakiem zainteresowania.
 
Ukrainki
 
W polskich szwalniach poza Polkami pracują także kobiety z innych krajów, w tym wiele z Ukrainy. Barbara Gigielewicz opowiedziała mi o zakładach, w których Ukrainki pracują od rana do zmierzchu sześć dni w tygodniu. Mimo licznych prób udało mi się porozmawiać tylko z jedną z nich, pracującą w Opolu. Mówiła o pracy na starych maszynach i ponad siły. O braku wentylacji i wdychaniu pyłu. Wysokich temperaturach latem i limitowanych wyjściach do toalety. Bólach kręgosłupa i umowie, którą podpisała w języku, którego nie zna. Nie zgodziła się na podanie swojego imienia. Choć w tej samej firmie pracuje jej siostra i koleżanki, żadna z nich nie chciała ze mną rozmawiać. Wszystkie szwaczki, które przełamały swój opór opowiadają jednak bardzo podobne historie. Niezależnie od tego, w jakim polskim mieście żyją.
 
- Pani o tym opowie? – pytała mnie Barbara po naszej ostatniej rozmowie.
 
Opowiem.
 
Autorka: Grażyna Latos
Komentarze