- Ja pracę w zawodzie szwaczki zaczęłam tuż przed ukończeniem 18 lat. Jestem z listopada a do zakładu poszłam we wrześniu - mówi Bożena. Przepracowałam tam cztery miesiące, bo spaliła się sprężarka i prawie wszystkie nowe dziewczyny zwolnili. Później szyłam kurtki skórzane dla polskiego przedsiębiorcy. Było ciężko. Jeszcze później były garnitury, spodnie i tego typu rzeczy. I cały czas była nagonka: więcej, więcej, więcej! Wciąż mało! Za uszycie żakietu miałam 15 złotych. Później w sklepie kosztował 300. Kto na tym zarabiał? Na pewno nie my, szwaczki. Przede wszystkim te duże firmy. One cisnęły na właściciela, a on na nas. Mówił, że jak się spóźnimy, to będą kary. Więc poganiał. Niektórzy stosowali także wyzwiska. Niektórzy potrafili uderzyć.
- W szwalni pracowałam od szkoły średniej przez około 20 lat – mówi Agnieszka Chałupka. - Moja szefowa wciąż powtarzała: jak zamknę ten zakład, to ja sobie poradzę, bo ja jestem kimś. Ja jestem technikiem, robię formy, a wy? Wy sobie nie poradzicie! Wy nic nie umiecie. Człowiek każdego dnia słuchał podobnych rzeczy. Wciąż był poniżany. Ja w pewnym momencie powiedziałam sobie „dość”. Też jestem technikiem odzieżowym i też robię formy.
- Urlop był wtedy, gdy zaplanował go zakład. Ciągle trzeba było zostawać po godzinach. Po prostu zakazywano wyjścia do domu. To takie trochę niewolnictwo było. – mówi Bożena.
100% pracy i zero rozwoju
Słowo „niewolnictwo” padło podczas rozmów ze szwaczkami kilka razy. O kontrolowaniu liczby wyjść do toalety, zmuszaniu do pracy w weekendy i wyzwiskach słyszałam wielokrotnie. Jak zauważyło kilka z moich rozmówczyń, większość wyzwisk dotyczyła rzekomo niskich kompetencji szwaczek. Gdy jednak, któraś z nich zechciała się rozwijać, szefostwo zawsze się sprzeciwiało. Tak było m.in. w przypadku Agnieszki.
- Lubiłam wyszukiwać sobie kursy. Zwykle unijne. Gdy była możliwość, chciałam korzystać, ale łączenie szkoleń z pracą było trudne. W szwalni zmuszali nas do pracy minimum po 10 godzin. Miałyśmy tyrać świątek, piątek i niedziela, bo zawsze był niedosyt. Wyzywano nas, że nic nie umiemy i się do niczego nie nadajemy, ale później, jak człowiek chciał się rozwijać, to niewolno, bo po co. Ja, żebym mogła pójść na kurs popołudniami, żeby mnie nie zmuszano do zostawania po godzinach, musiałam kłamać, że mam rehabilitację – mówi Agnieszka.
- A po co pracodawcy pracownica, która się rozwija?! Niepotrzebna mu! Nauczy się i pójdzie, bo pomyśli, że jej nie docenia. Oni potrzebują ludzi, którzy boją się, że sobie sami nie poradzą. Im bardziej człowiek niezaradny życiowo, tym lepiej – mówi Bożena.
Właśnie brak możliwości rozwoju był tym, co zaważyło na decyzji o odejściu Agnieszki.
- Znalazłam kurs robienia form komputerowych. Mnie to bardzo interesowało, chciałam móc iść z duchem czasu i robić rzeczy inaczej. Ale pracodawca nie wyraził zgody. To złożyłam wypowiedzenie. Szef powiedział, że mi go nie podpisze, bo ma teraz produkcję. Miał pretensje, pytał jak ja mogę go tak zostawić?! Ale odeszłam i nie żałuję. Koleżanki wciąż tam pracują i wiem jak jest. One boją się gdziekolwiek ruszyć. Jeśli ktoś ci przez 15 lat powtarza, że bez szefostwa sobie nie poradzisz, to w końcu zaczynasz w to wierzyć – mówi Agnieszka.
Także dla Joanny ciężka i monotonna praca pod presją czasu okazała się rozczarowaniem.
- Chciałam się obyć z różnymi maszynami. Nauczyć wszywania zamków i dekoltu typu polo. Dostałam się na staż. Miałam 870 zł za cały etat, bo miałam uczyć się szyć, a moja szefowa obiecała, że usiądę na wszystkich maszynach, jakie są dostępne w szwalni. Jak tylko okazało się, że jestem dokładna i dobrze sobie radzę, nie odchodziłam od stebnówki i owerloka. Renderkę wciąż mi obiecywano, ale jakoś nie było czasu, żeby ktoś mi pokazał jak ją nawlec i obsłużyć.
Szara rzeczywistość
Po stażu Joanna przepracowała tylko miesiąc. Choć na umowie miała zagwarantowane 8 zł za godzinę w rzeczywistości szefowa płaciła 5. Pracę w soboty można było wyłącznie odebrać w postaci wolnego, które ustalała właścicielka szwalni. Joanna próbowała nakłonić inne pracownice do walki o warunki z umowy, ale bezskutecznie. Podobne próby podjęły inne kobiety, które dziś są krawcowymi. Wierzyły, że jeśli się zjednoczą, ich sytuacja może uleć poprawie. Niestety większość szwaczek bała się zbuntować.
- Koleżanki mówiły: „ja sobie nie poradzę, nic innego nie umiem”. Wiele z nich przez całe lata słyszało, że są zerem i nic nie umieją, i one w końcu tak właśnie zaczęły się czuć. – mówi Agnieszka.
Agnieszka o własnej pracowni myślała długo. Cieszy się, że w końcu udało jej się spełnić marzenie. Pomogła jej w tym nie tylko buntownicza natura, ale też umiejętności. - Ja szyję całą sztukę, ale jak ktoś wyłącznie przyszywa wstążeczki do staników, to ma trudniej.
Być krawcową
- Ja też potrafię sama szyć, więc mam w nosie zszywanie nogawek przez 16 godzin, jeszcze gdy ktoś mnie pogania, mówi, że nic nie umiem i za często chodzę do łazienki – mówi Bożena.
- Siedem lat nie pracuję jako szwaczka, ale jestem w kontakcie z koleżankami i wiem, że sytuacja jest taka sama. Fatalna. Jak spojrzeć na pracę szwaczki, ten cały wysiłek, to umęczenie, to naprawdę, zarobki są minimalne. A jeszcze to upodlenie człowieka. Pamiętam, jak pracowałam w dużej francuskiej firmie, która szyła biustonosze w Starachowicach. Tam pilnowała nas taka Francuska, okropnie niemiła i jeszcze pozwalająca sobie nawet, żeby nas uderzyć. Sprzęt był tam stary, wszystko zużyte, nie działało. Ukłucia igły przepuszczały, a nie można było wypuścić z wadą. Musiałyśmy pruć, nie z naszej winy. I czekać na mechanika po dwie godziny dziennie, za co nikt nam nie płacił. Paranoja. Ale co ma zrobić kobieta, która nie umie uszyć całości?
Zdaniem Bożeny obecnie w Polsce panuje dobry czas dla krawcowych. - Ludzie chcą czegoś innego, niepowtarzalnego, nie tego, co jest w każdym sklepie. – mówi. Ale młodym osobom pracy przy maszynie nie poleca. - Dlaczego nie ma w ogóle szkół krawieckich? W Starachowicach kiedyś były 2 czy 3 szkoły, teraz nie ma żadnej. W Skarżysku też już nie ma żadnej. Więc nie oszukujmy się, że to to jest dobrze opłacany zawód. – mówi.
Autorka: Grażyna Latos