Dwa tysiące chłopców i dwie dziewczynki wśród uczniów wystraszyły jednak jej bliskich. „To takie nie dziewczęce”, „To nie dla ciebie” – mówili. W tym samym czasie mama kuzynki Basi, dziewczyny, która uczyła się na krawca miarowego, aż pękała z dumy, że Wioletka już w pierwszej klasie potrafi szyć. „Idź tam, gdzie Wioletka” – mówiła mama Basi. Gdy nastał czas praktyk miała dla córki jeszcze jedną radę. „Za żadne skarby nie pracuj w zakładzie, w którym ja pracuję”.
Mama Basi pracowała w dużej szwalni, po której krążyło dużo historii. Kiedy koleżanki mamy przychodziły do niej w odwiedziny, Basia słuchała o okrutnej kadrowej, strachu przed prezesem i pracy nawet w czasie choroby. - Od dziecka byłam obyta z tym, że szwalnia to samo zło i trzeba w niej tyrać, nawet z gorączką – mówi mi dziś Barbara Gigielewicz. – Ale mama całe życia pracowała w tym jednym miejscu. Musiała być pewna, że w innych jest lepiej.
Młodość
Piątki i pochwały w szkole sprawiły, że Basia nie tylko przełknęła pożegnanie marzeń o elektronice, ale nawet wciągnęła się w szycie. Niestety, już pierwszy kontakt ze szwalnią sprawił, że na całe lata zapomniała o tym, że szycie może nie tylko zapewnić przetrwanie, ale i przyjemność.
- Moi rodzice nie wpajali nam szacunku do edukacji, ale wpajali szacunek do siebie i drugiego człowieka. Może szkoda, że nie postawili na to, żeby posłać nas na studia, ale dla nich najważniejsze było, żebyśmy mieli zawód. Myśleli, że wtedy będziemy mieć pracę i godne życie. Dziś wiem, że zawód i praca, nawet ta ciężka, wcale nie gwarantują godności.
„Bądźcie dobrymi ludźmi. Szanujcie siebie i szanujcie innych ludzi” – powtarzał czwórce swoich dzieci tata Basi. Dużo z nimi rozmawiał. Zabierał na grzyby, jagody i rowery. Czytał o Afryce i różnych religiach. Uwrażliwiał na słowa. - Zanim powiedziało się przy nim jakiś dowcip należało się dobrze zastanowić. Tata bardzo zwracał uwagę na znaczenie słów. Przede wszystkim na to, czy kogoś nie obrażają. Z takiego domu wyszłam. I przez to w żadnej pracy nie byłam w stanie zagrzać miejsca na dłużej. Praca w szwalni to było coś totalnie przeciwnego, do tego, o czym mówił tata. Oczywiście, człowiek musi z czegoś żyć, więc godzi się na różne rzeczy. Ale są takie rzeczy, na które godzić się nie można.
Praca
W 1996 roku jako osiemnastoletnia dziewczyna, Basia rozpoczęła swoją pierwszą pracę w szwalni. Później pracowała w jeszcze pięciu innych. Z każdej odchodziła myśląc, że w innym miejscu musi być lepiej. Dziś twierdzi, że każde kolejne było jeszcze gorsze.
Firmy były różne, ale w każdej obowiązywała jedna zasada. Że nie obowiązuje umowa o pracę.
- To co jest na umowie absolutnie nie pokrywa się z rzeczywistością. Na papierze jest najniższa krajowa i przepisowe 8 godzin. W rzeczywistości pracuje się po 10, 12 godzin a nawet więcej. Ale bywa też, że nie pracuje się w ogóle, bo nie ma pracy. Bywa, że siedzenie w domu trwa tydzień, a nawet więcej, i nikt za to nie płaci. Gdy zleceń nie ma długo, szef prosi później, żeby mu podpisać, że się było na bezpłatnym urlopie. Ostatnio było tak cztery miesiące temu.
We wszystkich firmach szefowie płacili od uszytej sztuki. Ale konkretną kwotę szwaczki zwykle poznawały już po wykonaniu zadania. Zwłaszcza, gdy zlecenie było nowe.
- Gdy przychodził nowy wzór, szefowie zawsze twierdzili, że jeszcze nie wiedzą, ile za to wyjdzie. Dziewczyny szyły przez tydzień czy miesiąc i dopiero po pracy poznawały stawkę. Czasem ona była absurdalna, bo np. za bardzo podobną rzecz w poprzednim miesiącu było o połowę więcej. Ale nie dało się nic wywalczyć. Szefowie mówili, że to dlatego, że się nie wykazałyśmy, albo że zleceniodawca dał za mało. Takie gadki. We wszystkich sześciu firmach to była norma.
Wynagrodzenie w szwalniach było płacone na podstawie zeszytów z notatkami szefostwa. Czasem było wyższe od najniższej krajowej, czasem niższe. Na konto bankowe Barbary trafiło tylko raz. Niemal zawsze była to gotówka w kopercie do ręki. Żeby jej zawartość pozwoliła się utrzymać nie można było pozwolić sobie na jakiekolwiek dni wolne. Zwolnienie lekarskie, czy urlop wypoczynkowy nie wchodziły w grę. Chyba, że w czasie, w którym szwalnia i tak nie działała. Nomą były także opóźnienia w wypłatach.
- Są firmy, w których pracowałam, ale do dziś nie wiem, kiedy był dzień wypłaty. Czasem pieniądze dostawałam co dwa, dwa i pół miesiąca. Zwykle w ratach. Gdy byłam panienką i nie dostałam wypłaty na czas, nie było tragedii. Nie płaciłam czynszu a zakupy robiła mama. Jak wyszłam za mąż, mąż miał wypłatę na czas i do kolejnej mojej zaliczki dawaliśmy radę. Ale jak patrzyłam na inne kobiety, często w trudnej sytuacji, to im naprawdę trudno było przetrwać. Zwłaszcza tym, które miały dzieci. To nie było życie tylko taka wegetacja.
Zdaniem Barbary tylko jedność szwaczek daje szanse na poprawę sytuacji.
- Gdybyśmy wszystkie wyłączyły maszyny i powiedziały, że na takie traktowanie to my się nie godzimy, to szef musiałby się nagiąć i pewne rzeczy zmienić. Ale dziewczyny są w różnej sytuacji i większość boi się utraty pracy. Nie chcą ryzykować.
W pomoc instytucjonalną Barbara nie wierzy. Słyszała o buncie w innej szwalni – w dużym zakładzie szyjącym koszule. Szwaczki były zmuszane do przychodzenia w soboty i pracy ponad siły bez dodatkowego wynagrodzenia. Sprawę zgłosiły inspekcji pracy, która miała nałożyć na zakład kary. Te jednak spowodowały, że firma jeszcze bardziej ucięła stawki i jeszcze dłużej zwlekała z wypłatami wynagrodzeń. Dlatego do działań inspekcji pracy Barbara nie jest przekonana.
Krzyki i płacz
Ciężka praca, brak urlopu a często także niskie wynagrodzenie płacone z opóźnieniem i w ratach to część problemu. Jest jeszcze psychiczne znęcanie się nad pracownicami.
- Moja szefowa krzyczała strasznie i z każdego powodu. „Dlaczego ta szklanka tu stoi?!”, „Dlaczego ta belka tu leży?!”, „Dlaczego tak mało jest zrobione?!”. Mówiła, że jesteśmy leniwe i pewnie leżałyśmy jak jej nie było, że ją okradamy i oszukujemy. Czasem próbowałyśmy coś tłumaczyć, ale ona powtarzała swoje, tylko coraz głośniej i coraz bardziej agresywnie. Więc w końcu milkłyśmy. Żadna nie chciała czymś oberwać.
Barbara wspomina jedną z takich awantur. To było zaraz po podjęciu pracy. Szefowa wskazała jej wówczas miejsce, na które ma kłaść elementy.
- Po 3 dniach weszła do szwalni w złym humorze i zaczęła mnie wyzywać. Powiedziałam jej, że sama mi to miejsce wskazała. „Wtedy to było wtedy, a dzisiaj jest dziś” – powiedziała.
Podobne awantury zdarzały się często. - Najpierw mówiła, żeby szyć różowe, a za trzy godziny robiła awanturę czemu nie szyjemy niebieskiego. Jak można coś takiego wytrzymać?
Niestety, mimo zmiany szwalni Barbara nie znalazła lepszego miejsca pracy. W końcu poczuła, że zaczyna się przyzwyczajać. A wiara w znalezienie zakładu, w którym będzie szanowana, zaczyna topnieć.
- Wszędzie jest źle. Nie pasuje ci, zwolnisz się, ale jak pójdziesz gdzie indziej to i tak nie będziesz traktowana lepiej. Dlatego od dziesięciu lat Barbara pracuje w jednym miejscu. Ale jak sama mówi, nie jest już tą delikatną dziewczyną, którą była w pierwszych latach swojej pracy jako szwaczka. Już nie jest nieśmiała i bezbronna.
- Pamiętam jak dziesięć lat temu trafiłam do tej firmy. Jak obserwowałam pierwsze furie szefowej, i to jak po raz pierwszy naskoczyła też na mnie. A ja nie wytrzymałam i mówię do niej: „Czy pani uważa, że ja tu przychodzę na kawę i ciastka? To nawet moje koleżanki nie są, tylko zwykłe znajome z pracy. Jak będę sobie chciała czas miło spędzić to mam życie prywatne. Tu przychodzę pracować. A jak pani nie rozumie, że rozszywanie elementów przez cały dzień nie daje gotowej sztuki, to nie moja wina”. Była zszokowana, że ktoś był w stanie tak się do niej odezwać. W stosunku do mnie zaczęła się hamować. Ale to dlatego, że robienie formy czy odszycie wzoru tylko ja w zakładzie potrafiłam. Potrzebowała mnie. Innych nadal traktowała jak śmieci.
Według Barbary szefowie są szczególnie okrutni wobec tych pracownic, które mają mniejsze umiejętności i tych, które się ich boją. - Jak szef widzi, że się boisz to korzysta. To jest dżungla. Ja mam taką taktykę, że nie okazuje emocji. Zachowuje kamienną twarz, zagryzam wargi i myślę sobie: o nie, nie pokaże ci, że mnie doprowadziłeś do takiego stanu.
Nowy początek
Barbara wciąż pracuje w szwalni, ale już nie na umowę o pracę, a na pojedyncze zlecenia. Jak mówi, wygasza już tę część swojego życia. Dwa lata temu przypomniała sobie bowiem, że kiedyś naprawdę lubiła szycie. Zaczęła więc myśleć o powrocie do krawiectwa, już nie masowego. W tym roku, w styczniu, poczuła, że czas zmiany nadszedł.
- Zaczęłam kombinować. Najpierw wzięłam się za przerabianie starych jeansów i bluzek. Tak na luzie. Myślałam: „Jak się uda, to się uda, a jak nie, to nie”. I faktycznie zrobiłam kilka fajnych rzeczy. Pomyślałam wtedy, że naprawdę to lubię. A teraz powoli ruszam z własną pracownią. Na razie mam działalność nierejestrowaną. O ile nie przekroczę pewnej kwoty nie muszę płacić ZUS-u. Więc mogę sobie sprawdzić, czy to w ogóle ma sens. Docelowo? Oczywiście, że chciałabym też zatrudnić innych. Nadal lubię ludzi. I myślę sobie, że im nas więcej tym weselej. Ale mam jedno życzenie – nigdy nie stać się takim szefem, jakich ja miałam.
Autorka: Grażyna Latos