Ich praca polegała na pakowaniu sałaty przy taśmie w magazynie. Jak twierdzi Eleonora, Willi Sippel, niemiecki rolnik, regularnie krzyczał i poganiał ich oraz pozostałych pracowników. Tego dnia mieli przygotować duże zamówienie. Musieli rozładować i przepakować sześć palet sałaty. Eleonora poskarżyła się, że taśmociąg jest ustawiony zdecydowanie za szybko. Niemiecki rolnik się rozzłościł: – Eleonora non stop problem, problem. Gabriel zapytał: – Ale dlaczego? Wtedy Willi rzucił się na niego, złapał za szyję i pchnął na kontener.
– Dzwonię na policję! Jak pan może bić moje dziecko! – krzyknęła Eleonora. Rolnik jeszcze bardziej się wściekł i kazał im wynosić się z jego gospodarstwa. Wyrzuciłby ich od razu (chociaż wiedział, że nie mają, dokąd pójść), gdyby nie skontaktowali się z Faire Mobilität, centrum pomocy dla pracowników migracyjnych.
Następnego dnia jeszcze spali, kiedy Willi Sippel wpadł do środka i oświadczył, że mają pięć minut, żeby zwolnić pokój. Stał i pilnował ich „jak policjant”, kiedy zbierali swoje rzeczy. Ośrodek pomocy Jadwiga, który współpracuje z Faire Mobilität, przysłał samochód, żeby przewieźć rumuńską rodzinę wraz z bagażami.
Taką wersję wydarzeń opowiadają Eleonora, Gabriela i Gabriel Moldovan. Próbowaliśmy skontaktować się z gospodarstwem Gemüsebau Sippel, żeby poznać wersję rolnika. Nikt jednak nie odpowiedział na nasze maile, wiadomości na Facebooku ani telefony. Wysłaliśmy pytania przetłumaczone na niemiecki.
Pytaliśmy, czy Willi Sippel zaatakował Gabriela i czy któreś z innych zarzutów stawianych mu przez rodzinę Moldovanów są prawdziwe: że krzyczy na pracowników, że jest dla nich niegrzeczny, że wywiera na nich presję, by pracowali w nierealnie szybkim tempie, że zapewnia im tylko jedną godzinną przerwę w ciągu dnia (mimo że prawo przewiduje dwie dodatkowe przerwy piętnastominutowe), że w pokojach, w których zakwaterowano pracowników, jest zimno, że wyrzucił tych troje Rumunów przed końcem umowy i że nie przestrzega wytycznych w zakresie bezpieczeństwa wymaganych w pandemii.
Na farmie Gemüsebau Sippel członkom rodziny Moldovanów płacono na rękę po 5 euro za godzinę – minimum ustawowe wynosi 9,35 euro brutto, z czego niemiecki rolnik potrąca pewną kwotę na podatki oraz za zakwaterowanie, które zapewnia pracownikom sezonowym.
„Kiedy tylko rolnik uzna, że już tych ludzi nie potrzebuje albo ma ich dosyć, po prostu ich wyrzuca”
Marius Hanganu, Rumun mieszkający w Niemczech od 13 lat, pracuje w Faire Mobilität, ośrodku pomocy, który zajął się sprawą rodziny Moldovanów. Jest także jednym z członków założycieli Integro Mittelfranken e.V., stowarzyszenia oferującego wsparcie rumuńskim imigrantom.
Zdaniem Mariusa Hanganu rodzina Moldovanów miała dużo szczęścia, że trafiła do Integro Mittelfranken e.V., bo rumuńscy pracownicy wyzyskiwani w Niemczech na ogół nie wiedzą, do kogo się zwrócić. Moldovanowie dostali od niemieckiego pracodawcy wypowiedzenie umowy na piśmie, dopiero kiedy za radą Mariusa Hanganu zaczęli się go domagać, przypominając, że ustna forma wypowiedzenia nie jest w Niemczech wiążąca. – Widzimy, jak zdradliwy jest ten system: kiedy tylko rolnik uzna, że już tych ludzi nie potrzebuje albo ma ich dosyć, po prostu ich wyrzuca – mówi Hanganu.
– Umowy zatrudnienia też dostali, dopiero gdy wyraźnie o nie poprosili pracodawcę. Moldovanowie powiedzieli mi także, że nie dostali nawet oficjalnego paska wypłat, tylko jakieś dokumenty na sumę około 300 euro tygodniowo.
Pola Knoblauchslandu są pełne rumuńskich pracowników a także wszechobecnej zmowy milczenia.
Na farmę Gemüsebau Sippel trafiliśmy przypadkiem. Przyjechaliśmy do Norymbergi na początku września, żeby zebrać materiały na temat życia pracowników sezonowych w niemieckich gospodarstwach rolnych. Objeżdżaliśmy Knoblauchsland („Krainę czosnku”), jeden z największych regionów rolniczych w Niemczech, szukając gospodarstw zatrudniających pracowników z Rumunii.
Fot. Cosmin Bunbut
Pola Knoblauchsalndu są pełne rumuńskich pracowników… a także wszechobecnej zmowy milczenia. Niektórzy rolnicy boją się, że ktoś mógłby się dowiedzieć o nieprawidłowościach, których się dopuszczają. Rumuńscy pracownicy natomiast, nawet jeśli są wyzyskiwani, nie chcą o tym mówić ze strachu przed utratą pracy i pieniędzy potrzebnych im po powrocie do domu – na wydatki związane ze szkołą dzieci, na naprawę dachu albo ogrodzenia. Czują się upokorzeni litościwym tonem, jaki przyjmuje prasa pisząc o nich i w ogóle nie chcą, by ich problemy trafiały do mediów. W Rumunii nikt nie okazywał im współczucia, kiedy żyli w biedzie pracując na czarno. Ich dzieci nie miały dostępu do edukacji, a w domach nie było bieżącej wody.
Zgubiliśmy się wśród pól na obrzeżach Norymbergi i wjechaliśmy kamperem na podwórko przed jakimś magazynem, żeby zawrócić. Młody mężczyzna, którego wzięliśmy za Rumuna, pokazał nam środkowy palec. Zatrzymaliśmy samochód. Okazało się, że ten mężczyzna to niemiecki rolnik Thomas Sippel i że zatrudnia 45 rumuńskich pracowników. Wskazał tabliczkę z napisem „Teren prywatny”: nie wolno zawracać na jego podwórku. Przeprosiliśmy, tłumacząc, że nie zauważyliśmy tabliczki, a on przeprosił za swój gest. Zapytaliśmy, czy możemy przeprowadzić wywiady z rumuńskimi pracownikami w jego gospodarstwie. Zgodził się.
Był 22 września 2020 r., rumuńscy robotnicy pakowali w magazynie warzywa zebrane tego ranka. Tak poznaliśmy Gabriela i Gabrielię, rodzeństwo z wioski koło Ludus, w okręgu Mureș w środkowej Transylwanii, i ich matkę Eleonorę. Cała trójka przyjechała tu pod koniec sierpnia z Holandii, gdzie pracowali przy uprawie kwiatów w cieplarniach.
Nikt oprócz nas nie nosił maseczek, nigdzie w magazynie Gemüsebau Sippel nie było też widać środków do dezynfekcji. Zajrzeliśmy do małych, ciasnych, słabo wentylowanych pokoi, w których mieszkali Rumuni – wciąż ani śladu płynów dezynfekujących.
Wróciliśmy na farmę następnego dnia, żeby porozmawiać z rumuńskimi pracownikami. Thomasa nie było, zjawił się za to jego brat Willi Sippel i krzyknął, żebyśmy wynosili się z jego ziemi. Nie pozwolił nam nawet się zbliżyć do pracowników i ich kwater. Moje nalegania tylko go rozzłościły, ton stał się wrogi. Poczułam się nieswojo, bo ten człowiek zachowywał się coraz bardziej agresywnie. Odjechaliśmy.
Mieliśmy numer telefonu Gabrieli, ale skontaktowaliśmy się z nią ponownie dopiero 16 października, kiedy dowiedzieliśmy się, że Willi Sippel wyrzucił ją razem z bratem i matką z farmy przed końcem umowy.
„Gdybym nie wyjechała, nie byłabym w stanie wychowywać dzieci”
Rodzina Eleonory Moldovan pochodzi z wioski Bichiș, 15 kilometrów od Luduș, miasteczka w okręgu Mureș w centralnej Transylwanii. Chociaż jest nadal zamężna (jej mąż przebywa w Hiszpanii), dzieci wychowywała głównie sama. – Była dla nas mamą i tatą – mówi Gabriela. W ciągu ostatnich 12 lat Eleonora pracowała w rolnictwie w Hiszpanii, Francji, Belgii, Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech. Pod jej nieobecność dziećmi zajmowali się ciotka i dziadek.
– Gdybym nie wyjechała, nie byłabym w stanie wychowywać dzieci – mówi Eleonora. – Może już nie mogłabym tego wszystkiego znieść i kto wie, co by się wtedy stało. Matka z dwójką dzieci na utrzymaniu… Nie było łatwo.
Fot. Cosmin Bunbut
Eleonora nie umie czytać i pisać, podobnie jak jej syn Gabriel, mimo że skończył osiem klas. – Przepuszczali go do następnej klasy, po prostu, żeby mieć go z głowy – mówi Gabriela. Też skończyła osiem klas podstawówki i jako jedyna w rodzinie potrafi czytać i pisać.
Na polach Knoblauchslandu spotykamy wielu rumuńskich pracowników, którzy są analfabetami. Jest to problem, który dotyczy zatrudniania sezonowych pracowników w większości krajów Europy. Natknęliśmy się nawet na kilku na południu Hiszpanii, gdzie pracowali przy zbiorach truskawek. Pewna niemiecka rolniczka twierdziła, że jedna z jej rumuńskich pracownic nie umiała liczyć i nie potrafiła sprawdzić w dniu wypłaty, czy dostała odpowiednią kwotę pieniędzy. Ośrodek pomocy Faire Mobilität przygotowuje dla pracowników sezonowych pliki audio z nagraniami po rumuńsku, przedstawiającymi ich prawa, tak by te informacje dotarły do osób nieumiejących czytać.
W Rumunii Eleonora pasła krowy i nigdy nie miała żadnej umowy zatrudnienia. Doglądanie krów oznaczało pracę na czarno dla ludzi w wiosce, bez ubezpieczenia zdrowotnego i absolutnie bez żadnej ochrony. Eleonora jest zmęczona ciągłym kursowaniem tam i z powrotem między krajami, chciałaby zamieszkać na stałe w jednym z nich, ale nie jest w stanie znaleźć stabilnej pracy ani miejsca, które stałoby się jej domem.
Fot. Cosmin Bunbut
W 2019 roku Eleonora z dziećmi zbierali jabłka w Belgii, zimą wrócili do Rumunii a na wiosnę, kiedy zwykle w całej Europie zaczyna się praca na roli, nie mogli wyjechać z powodu pandemii. Udało im się dopiero w maju. Pojechali do Holandii, gdzie do końca sierpnia pracowali przy uprawie kwiatów w cieplarniach koło Amsterdamu, a następnie przenieśli się do Niemiec, do gospodarstwa Gemüsebau Sippel. W tym roku nie chcą wracać do Rumunii z obawy, że tam utkną na czas pandemii bez żadnego źródła utrzymania.
Eleonora opowiada, że jej kłopoty z Willim Sippelem zaczęły się, kiedy miała zapalenie zęba, a on odmówił jej pomocy w dostaniu się do lekarza, mimo że miała umowę i ubezpieczenie medyczne. Eleonora pamięta, że Willi Sippel nie pozwolił jej odejść od taśmy (zawsze były zamówienia, którymi trzeba było się zająć) i był zły, że z powodu bólu opuściła jeden dzień pracy.
Eleonorze pomogło stowarzyszenie Integro Mittelfranken e.V., założone w Norymberdze przez grupę Rumunów: Marius Hanganu załatwił jej wizytę u rumuńskiego dentysty, a inny rumuński wolontariusz ją tam zawiózł. W dniu wizyty wyszła z pracy trzy godziny wcześniej, więc Willi Sippel narzekał, że sobie nie radzi.
To pracownicy sezonowi z Europy Wschodniej najdotkliwiej odczuwają skutki polityki cenowej supermarketów.
W maju lokalna bawarska gazeta napisała o rodzinnym gospodarstwie Sippelów, które zatrudniało wtedy 24 rumuńskich pracowników – 10 właśnie przyjechało z Rumunii ze specjalnym zezwoleniem (trwał lockdown). Gospodarstwo Sippelów to 50 hektarów upraw cukinii, selerów, ziemniaków, marchwi, pomidorów i wielu innych warzyw (aż 25 różnych gatunków i odmian). W artykule Willi Sippel skarżył się na brak wystarczającej siły roboczej, spowodowany restrykcjami dotyczącymi podróży, i stwierdził, że Niemcy nie są chętni pracować w tak trudnych warunkach – na polach w deszczu czy w upale cieplarni – za tak niskie płace: 9,35 euro brutto za godzinę.
Willi Sippel powiedział także gazecie, że podjął kroki, aby zapewnić, że pracownicy sezonowi będą przestrzegać reżimu sanitarnego i że w ich kwaterach nie ma tłoku. Kiedy jednak pięć miesięcy później odwiedziliśmy jego gospodarstwo, sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Sippel narzekał też, że supermarkety prowadzą wyścig o jak najniższe ceny, co zmusza rolników, by produkowali jak najtaniej. Nie wspomniał natomiast, że skutki najdotkliwiej odczuwają pracownicy sezonowi z Europy Wschodniej: aby obniżyć koszty produkcji, niemieccy rolnicy muszą płacić niskie wynagrodzenia.
Pracownicy migracyjni są w ogromnym stopniu zależni od firmy, która ich zatrudnia.
W kryzysowej sytuacji pomógł Eleonorze, Gabrieli i Gabrielowi ośrodek pomocy Jadwiga w Norymberdze. Pracownik socjalny zawiózł ich do hostelu i zapłacił za kilka nocy, Gabriel zaś trafił do szpitala na obdukcję.
Z pomocą Mariusa Hanganu trójka Rumunów znalazła w zeszłym tygodniu pracę w norymberskiej fabryce zabawek i wynajęła dwupokojowe mieszkanie w pobliżu punktu, z którego firmowy autobus zabiera ich do pracy. Po raz pierwszy mieszkają gdzieś indziej niż w kwaterach zapewnionych przez pracodawcę.
Jak mówi Marius Hanganu: –Tacy pracownicy są w ogromnym stopniu zależni od firmy, która ich zatrudnia, bo zapewnia im zakwaterowanie. W rolnictwie wiele kontraktów zatrudnienia sporządza się na podstawie szablonu opracowanego przez Niemieckie Stowarzyszenie Rolników, który przewiduje tylko jednodniowe wypowiedzenie w przypadku zwolnienia. To oburzające! Zasadniczo oznacza to, że można zostać zwolnionym z dnia na dzień. Mieliśmy dużo przypadków ludzi, którzy musieli spać na dworcach kolejowych albo w parkach, bo nie udało im się w tak krótkim czasie znaleźć transportu do Rumunii. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak to musi czuć się człowiek wyrzucony na bruk w kraju, którego języka nie zna i nie ma pojęcia, dokąd pójść. Myślę, że wielu pracowników zostało zwolnionych niezgodnie z prawem, otrzymawszy za mało pieniędzy lub wbrew warunkom umowy. Często zwolnienie ma tylko formę ustną, co w Niemczech jest zakazane: bez względu na to, gdzie się pracuje, odejście lub zwolnienie musi się odbyć na piśmie.
Fot. Cosmin Bunbut
Jest 17 października, wychodzimy z hostelu razem z Eleonorą i Gabrielą (Gabriel jest nadal w szpitalu). Obiecaliśmy im, że pospacerujemy po mieście i coś razem zjemy, bo odkąd w połowie maja wyjechały z Rumunii, nie miały ani jednego dnia dla siebie – wolne były tylko niedziele, ale były wtedy tak zmęczone, że mogły tylko odpoczywać. Pracując w Holandii nigdy nie odwiedziły Amsterdamu, mimo że do miasta miały jedynie 20 kilometrów.
Jemy hamburgery i frytki w restauracji w centrum i rozmawiamy o planach Moldovanów na przyszłość. Gabriela chciałaby zostać w Niemczech, nauczyć się języka i kontynuować naukę, ale nie ma pojęcia, jak mogłaby to zrobić. Na widok kilkorga rumuńskich żebraków Eleonora wzdycha: „Biedacy”. Jakaś kobieta śpiewa smutną piosenkę. Przystajemy, żeby posłuchać, zauroczeni jej pięknym głosem. Eleonora i Gabriela wrzucają do wystawionego przez nią koszyczka wszystkie swoje drobne.
Materiał powstał przy wsparciu Stowarzyszenia Mai Bine z siedzibą w Rumunii, w ramach projektu Our Food. Our Future, finansowanego ze środków Unii Europejskiej. Artykuł został opracowany przez zespół Teleleu i nie musi stanowić odzwierciedlenia oficjalnego stanowiska Unii Europejskiej.
Zdjęcia: Cosmin Bumbuț
Tekst: Elena Stancu
Tłumaczenie na j. polski: Agnieszka Sobolewska
Data oryginalnej publikacji: 26.10.2020, Teleleu.eu